wtorek, 20 stycznia 2015

I Oskar idzie do...


I Oskar idzie do...

Oscary to najbardziej prestiżowe nagrody filmowe na świecie. Zastanawiające jest jednak dlaczego? Przecież rok w rok mniej więcej te same obrazy zdobywają zarówno statuetki amerykańskiej Akademii Filmowej, jak i Złote Globy, czy nagrody brytyjskiej Akademii Filmowej (BAFTA). Jedyną przewagą Oscarów nad innymi prestiżowymi nagrodami jest to, że są one najstarszymi wyróżnieniami filmowymi. Jeśli chodzi już o wybór zwycięzców, gusta członków Akademii, czy zasady przyznawania statuetek, nie są już tak bardzo prestiżowe, chociaż mogłyby być. Wielkim minusem członków Akademii jest niemal zupełny brak zainteresowania kinami Sci-Fi oraz akcji, a także wielkie przywileje dla melodramatów, czy musicali. Jeśli w danym roku powstałby wyborny film Sci-Fi, który można nazwać arcydziełem, a także średniej klasy niezwykle wzruszający melodramat i tak większe szanse na nagrodę miałby ten drugi. Niestety. Wielkim plusem Oscarów mogłoby być zrobienie kategorii za faktycznie najlepszy film roku. Jak do tej pory to, co Akademia zwie „Filmem roku” powinno się nazywać raczej „Anglojęzycznym filmem roku”. Traktowanie nieanglojęzycznych produkcji po macoszemu to wielka zmaza na prestiżu. Faktyczne (zdarzały się przypadki, gdzie film spoza USA i Wielkiej Brytanii dostawał nominację w najważniejszej kategorii) połączenie dwóch kategorii „Film roku” i „Nieanglojęzyczny film roku” byłoby strzałem w dziesiątkę, który sprawiłby, że nagrody Akademii, to rzeczywiście najbardziej prestiżowe wyróżnienia w świecie filmu. Trzecim minusem Akademii są błędy, jakie popełnia w wyborze „Najlepszego filmu”. I to właśnie niektóre z tych błędów postaram się wytknąć.

Niestety, ale od czasów triumfu „To nie jest kraj dla starych ludzi” braci Coen, najważniejszą statuetkę zdobywali średniacy. W 2009 roku aż 8 nagród (w tym najważniejsza) powędrowała do „Slumdog: Milioner z ulicy”. Obraz dobry, szczególnie pod względem pokazania życia w Indiach, lecz w gruncie rzeczy jest to typowy melodramat z cudownym happy Endem, idealnie pasujący pod standardy Akademii. Pokonuje on genialnego „Mrocznego rycerza”, który od początku nie miał szans na uznanie, ponieważ jest to film akcji. Członkowie Akademii pominęli również niezwykły film Charliego Kaufmana „Synekdocha, Nowy Jork”. Ten zaś to całkowite przeciwieństwo szczęścia i nadziei na lepsze jutro, jakie prezentują nam twórcy „Slumdoga”. Jest to chyba pierwszy obraz tak pesymistycznie podchodzący do życia, pokazany przez reżysera w niezwykle artystyczny i oryginalny sposób. Życie to teatr, a każdy z nas jest głównym bohaterem swojego własnego przedstawienia. Wielkie ominięcie tego filmu to wielki błąd Akademii.

W 2010 roku wielkim wygranym Oscarów został „Hurt Locker”. Czyli sztampowy film wojenny, nieukazujący nic nowego, czego byśmy nie oglądali w innych podobnych obrazach gatunku. Można napisać, iż zwycięstwo takiego średniaka, to wielki cios dla mistrzowskiego obrazu Quentina Tarantino „Bękarty wojny”. Produkcja reżysera „Pulp Fiction” została zrobiona z miłości do kina i to właśnie kinu reżyser oddaje hołd, w swój niezwykły sposób. Niewielu udało się umiejętnie wyśmiewać Hitlera, a Tarantino robi to z niebywałą lekkością. Artystycznie „Bękarty wojny” biją „Hurt Locker” pod każdym względem, jednak w przypadku nagród jest niestety na odwrót.

W 2011 roku myślałem, że w końcu Oscara za obraz roku zgarnie naprawdę solidny film. A mianowicie „The Social Network” (Świetna była również „Incepcja”, ale to przecież film z gatunku Sci-Fi). Fincherowi udało się pokazać powstanie strony internetowej w sposób tak niezwykły i nieszablonowy, że niektórzy krytycy zaczęli porównywać jego produkcję do samego „Obywatel Kane”. Z drugiej strony kręci go w tak niehollywoodzki sposób (bez większego podziału na dobrych i złych, bez patosu, scen mających na celu wymuszenie u widza uczuć), że chyba nie miał szans pokonać „Jak zostać królem”. Obraz Toma Hoopera to niemal idealny przykład, jak należy tworzyć dzieła, by te miały szanse na Oscary. Jest to bowiem niemal familijna opowieść o przyjaźni między jąkającym się królem Jerzym VI, a jego logopedą Lionelem Logue. „Jak zostać królem” nic wielkiego nie pokazuje, nie ma w sobie oryginalności, zrealizowany jest poprawnie (scenografia, kostiumy), lecz nic ponadto. Średniak, jednak idealnie wpasowany w wymogi członków Akademii.

No i nareszcie zwycięzca z 2012 roku, „Artysta”. Opowieść o gwieździe kina niemego starającej się odnaleźć w świecie dźwięku. Historia prosta, momentami przydługa, ukazana w odważny, jak na współczesne czasy sposób. „Artysta” został bowiem stylizowany na kino nieme. Muszę przyznać, że to ciekawe rozwiązanie, lecz nie zmienia to faktu, że jest to cofanie się w przeszłość, czyli zero innowacyjności, zero ambicji zrobienia czegoś twórczego. I taki o to obraz pokonuje takie filmy, jak „Drive”, „Musimy porozmawiać o Kevinie”, „Melancholie”, czy „Hugo”. Szkoda, ponieważ wszystkie te obrazy są dziełami znacznie ciekawszymi, oryginalniejszymi oraz ambitniejszymi. „Artyście” daleko do największych osiągnięć kina niemego. Czy naprawdę patrzenie się w przeszłość jest więcej warte niż szukanie w kinie czegoś nowego? Bo przecież za to dostał takie uznanie.

Cofnijmy się jeszcze o kilka lat, do roku 2002. Wielkie zwycięstwo zanotował wówczas średni film o schizofreniku, „Piękny umysł”. Obraz był ckliwy i podobnie, jak w przypadku „Niżyńskiego” szaleństwo głównego bohatera szło w parze z jego geniuszem. Nic nowego, nic ponad przeciętnością. Znacznie ciekawszą produkcją o schizofreniku od „Pięknego umysłu” był zrealizowany rok później „Pająk” Davida Cronenberga. Jednak najwyraźniej nie był tak piękny i wzruszający, jak obraz Rona Howarda. A kogo pokonał Oscarowy triumfator w 2002 roku? Znakomitą pierwszą część „Władcy pierścieni”. Jackson zrobił rzecz niesamowitą, przeniósł na duży ekran książkę, której zaadaptowanie było niemal niemożliwe i co najważniejsze udało mu się to w 100%. Zrobił ponadczasowe widowisko, przeniósł widzów w świat fantasy, a przy tym nie ujął nic z wielkości książki Tolkiena i
jej ciężaru. Takie rzeczy w kinie nazywa się potocznie arcydziełami! Niestety „Władca” musiał zadowolić się kilkoma drugorzędnymi statuetkami. Ale to nie koniec. W owym roku powstało jeszcze jedno niezwykłe dzieło, „Mulholland Drive”. Było przecież w nim wszystko, co najlepsze z filmów Davida Lyncha, oniryczny klimat, tajemniczość i niezwykle ciężki do poukładania scenariusz. Właśnie ten scenariusz obok reżyserii zachwyca najbardziej. Jego elementy zostały porozrzucane niczym puzzle, a widz ma za zadanie poukładanie ich i co najważniejsze, da się to zrobić. Jest to ciężkie, lecz reżyser chce, aby widz wysilił swój umysł i myślał na filmie, tego właśnie od nas wymaga. Może były to zbyt wysokie wymagania dla Akademii, bowiem „Mullholand Drive” zdobył zaledwie jedną nominację za reżyserie. Rok później po raz kolejny członkowie Akademii się niepopisani przyznając najważniejszą statuetkę przeciętnemu musicalowi „Chicago”. Ominęli w ten sposób bardzo dobrą drugą część „Władcy pierścienia”, „Pianistę” Romana Polańskiego, czy też „Adaptację” Spike’a Jonze’a. No, ale już wspominałem, że musicale mają wielkie plusy na starcie.

Jest rok 1942 i Oscara za obraz roku zdobywa „Zielona dolina” Johna Forda. Produkcja opowiadająca historię chłopca pochodzącego z walijskiej rodziny górników jest raczej średnio pamiętana. Nawet wśród dziel Forda nie stanowi ona jego największych osiągnięć. Mimo wszystko jej wyższość musiał uznać jeden z najlepszych kryminałów wszech czasów „Sokół maltański” Johna Hustona. Duży błąd? Owszem, lecz to nie wszystko. Oscary w roku 1942 były przyznawane przecież za dzieła z roku 1941. A to właśnie w tym roku powstało arcydzieło tak wielkie, że do tej pory jest przez wielu uznawane za najważniejsze w historii! „Obywatel Kane”. Dzieło wówczas nowoczesne, łamiące reguły, jakimi kierował się ówczesny świat kina. Pierwszy film, który nie jest do końca jasny. Można go interpretować, co było wtedy nowością. Jego treść jest wielowymiarowa. To tylko niektóre elementy „Kane’a”. Jego wkład w kinematografię jest ogromny! Do dnia dzisiejszego jest
fundamentem w szkoleniu nowych filmoznawców. Niestety produkcja Orsona Wallesa nie znalazła uznania wśród członków Akademii. Dlaczego? Była zbyt słaba? Nie! Raczej ludzie w USA nie byli gotowi na tak nowoczesne i nieszablonowe dzieło. Dopiero kilkanaście lat później, gdy „Obywatel Kane” dotarł do europy, zyskał wielkie uznanie i tak pozostaje do dziś. „Zielona dolina”? Nie wiele osób to pamięta. Natomiast nie oglądać nigdy arcydzieła Wallesa, to tak, jak nigdy nie widzieć wschodu słońca. Jest to obowiązek każdego kinomana! Czy to w tym roku popełniono największą pomyłkę Oscarową?

Lata 1997-1999 to czas trzech pomyłek Akademii, albo inaczej lata, gdzie faworyzowali, piękne wzruszające romanse. Pierwszy w kolejności triumfował „Angielski pacjent”. Połączenie wojny i melodramatu, owianego w wielką miłość i tragedię okazała się strzałem w 10, aby zadowolić Oscarową ekipę. Wielka miłość, wielka tragedia, a wszystko podczas wojny. Czegoż można więcej oczekiwać od filmu? Tak pewnie myślą członkowie Akademii. Nie będę odpowiadał na to pytanie, bowiem jest ono retoryczne. Szkoda tylko, że przywileje, jakie Akademia darzy melodramaty pokrzywdziły wówczas arcydzieło, jakim jest „Fargo” braci Coen. W tym dziele również jest dramat, jednak połączony z humorem od utalentowanych braci. Niebanalne dialogi, ukazanie ludzkiej chciwości oraz głupoty, sile przypadku. Wszystko przedstawione w zimnej scenerii w idealnym tempie, nie za szybko, nie za wolno. Dopieszczone fantastyczną ścieżką dźwiękową. Produkcja niepowtarzalna, jedyna w swoim rodzaju, zasługująca na najważniejszą statuetkę znacznie bardziej niż „Angielski Pacjent”.

Rok 1998 pod względem zwycięscy był jeszcze gorszy. „Titanic”, czyli banalna historia rodem z romansów dla młodzieży przeniesiona na topiący się statek. Typowy romans, gdzie biedny chłopak poznaje bogatą dziewczynę i zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia. Na horyzoncie pojawia się, jednak narzeczony bohaterki, oczywiście jest on ostentacyjnie zły, aby widzowie mogli kibicować głównemu bohaterowi (tutaj chcę podziękować twórcą „Casablanci” za ich arcydzieło, dalekie od tego schematu). Oczywiście mamy wielką miłość, wielką tragedię i wielki smutek. Wszystko, czego potrzebuje Akademia? Na prawdę nietrudno znaleźć ciekawszy obraz od „Titanica” z roku 1997: „Słodkie jutro”, „Buntownik z wyboru”, „Tajemnica Los Angeles”, „Donnie Brasco”, to tylko niektóre z tytułów mogących zająć miejsce superprodukcji Camerona. W 1999 to oczywiście rok zwycięstwa „Zakochanego Szekspira”. Czyli kolejny romans, po trumfach „Titanica” i „Angielskiego pacjenta”. Tym razem przenosimy się do XVI wieku, aby obejrzeć miłość między słynnym poetą Williamem Szekspirem, a Violą De Lesseps. Historię przedstawioną w filmie można porównać do obrazu Milosa Formana „Amadeusz”, gdzie reżyser chciał nam przedstawić biografię Mozarta. Różnica polega na tym, że podczas seansu „Amadeusza” widz czuje, iż ogląda dzieło wybitne. Nie ma czasu na nudę. Czujemy muzykę i wielkość przedstawianego artysty. W dziele Johna Maddena jedyne co można czuć to nudę. Losy Szekspira są pokazane w mało interesujący sposób. A kogo ta produkcja pokonała w omawianym roku? Przynajmniej dwa arcydzieła kina wojennego. Mogę zrozumieć, czemu „Cienka czerwona linia” nic nie wygrała na 7 nominacji. Jest to film zbyt uniwersalny. Zadawane w filmie pytania, przedstawianie go w niemal poetycki i niezwykły sposób było zbyt oryginalne, aby członkowie Akademii mogli zrozumieć wielkość obrazu. Jednak w przypadku „Szeregowca Ryana” mieliśmy już kino wojenne w bardziej typowym wydaniu. Mimo wszystko „Ryan” był doprowadzony do perfekcji, historia nie była szablonowa, a sam film ogląda się jednym tchem. „Szeregowiec Ryan” to dzieło kilka klas lepsze od sztampowego „Zakochanego Szekspira”. Dlaczego dzieło Spielberga musiało uznać wyższość obrazu Maddena? Nie mam pojęcia.

Rok 1990 i „Wożąc Panią Daisy" zgarnia najważniejszą statuetkę. Ciepła opowieść o przyjaźni między czarnoskórym kierowcą, a starą Żydówką. Zwyczajny, prosty, ckliwy, nudny. Takimi przymiotnikami można opisać ten obraz. Dlaczego odniósł taki sukces na gali? O to trzeba pytać członków Akademii, bo co niezwykłego jest w kolejnej opowieści o tym, jak osoba, której na początku nie lubimy, staje się naszym przyjacielem? „Stowarzyszenie umarłych poetów”, a także „Moja lewa stopa” zasłużyły sobie bardziej, ale również do najciekawszego dzieła roku im sporo brakuje. Mowa tu o „Sex, kłamstwa i kasety video”. Dzieło niezwykle kameralne, dlatego pewnie przepadło w wyścigu po Oscary. Przenikliwa obserwacja amerykańskiej społeczności to obraz hipnotyzujący od początku do końca. Produkcja niebanalna, jedyna w swoim rodzaju. Bez wątpienia dzieło z wyżej półki. I jednocześnie najwyraźniej zbyt ambitny jest to film, by mógł spodobać się w USA. Większe uznanie zyskał w Europie, gdzie otrzymał Złotą Palmę za najlepszy film w konkursie. Jak najbardziej zasłużenie!

Jedną z największych Oscarowych nieporozumień (obok roku 1942) jest rok 1980. Podobnie, jak w roku 1990 triumfuje tutaj ckliwa, chwytająca za serce i błaha historia sprawy sądowej o prawa do opieki nad dzieckiem między Państwem Kramer, czyli „Sprawa Kramerów”. Najważniejszy i najsmutniejszy zarazem jest fakt, kogo on pokonał w wyścigu po najważniejsze laury. A pokonał nie byle, kogo tylko sam „Czas Apokalipsy”. O produkcji Coppoli można by rozmawiać godzinami i analizować to niezwykłe przeżycie. Jest to niesamowity obraz wojny, a także obraz ludzi z nią związanych. Rozprawa na temat bezsensu wojny, na przykładzie konfliktu w Wietnamie, ta zaś była przecież jedną z największych porażek, największych głupot w historii Stanów Zjednoczonych a twórca „Ojca Chrzestnego” nie boi się tego pokazać. Osobiście uważam, że „Czas Apokalipsy” to najlepszy film w dorobku Francisa Forda Coppoli, stawiam go nawet przed obiema częściami „Ojca Chrzestnego”. Co więcej mogę go śmiało zaliczyć do piątki najwybitniejszych dzieł w historii kinematografii! A „Sprawa Kramerów”? No cóż, jest to obraz do obejrzenia i zapomnienia, szczególnie, jak już się obcowało z takim dziełem, jak „Czas Apokalipsy”. Gala w 1980 to wielka krzywda dla kina!

Na koniec chciałbym jeszcze spojrzeć na ciekawy rok 1969. W tym wypadku nie będę krytykował zwycięzcy, czyli „Olivera” Carola Reeda, ponieważ (tutaj się przyznaję do braków) go nie widziałem. Chciałem mimo to zwrócić uwagę to pominięcie „2001 Odysei kosmicznej”. To jest chyba najlepszy przykład, jak bardzo Akademia jest zamknięta na kino Sci-Fi. Obraz Kubricka ciężko opisać słowami. Jest to chyba najbardziej ambitny projekt, jaki kiedykolwiek zrealizowano. Możliwości jego interpretacji i szukania odpowiedzi na wiele pytań dotyczących ludzi, świata i kosmosu jest niewyobrażalny. Filmowa doskonałość zrealizowana przez jeden z najwybitniejszych umysłów w historii filmu, Stanleya Kubricka. „2001 Odyseja Kosmiczna” to jeden z tych obrazów, których można usadzić na pierwszym miejscu na liście najlepszych filmów wszech czasów i nikt nie powinien mieć co do tego zastrzeżeń. Brak nawet nominacji, chociażby w miejsce „Romea i Julii” Franco Zeffirelli, to jedna z trzech największych Oscarowych pomyłek, a być może największa, bo mówimy tutaj o samej nominacji, a takie obrazy, jak „Czas Apokalipsy”, czy „Obywatel Kane” przynajmniej ją miały. W tym roku jeszcze inny obraz został niebywale skrzywdzony, „Pewnego razu na dzikim zachodzie”. Nie wiem, czy to dziwny gust, czy po prostu niechęć do Sergio Leone sprawiły, że być może western wszech czasów nie został nominowany w żadnej kategorii. To jednak nie jedyny taki przypadek, gdzie Sergio Leone zostaje całkowicie pominięty przez Akademię. Wyreżyserował przynajmniej trzy arcydzieła, wspomniane „Pewnego razu na dzikim zachodzie”, a także „Dobry, zły i brzydki” i "Dawno temu w Ameryce”. Naprawdę totalnie nie rozumiem, dlaczego jeden z najlepszych reżyserów w historii, twórca być może dwóch najlepszych westernów („Pewnego razu na dzikim zachodzie” oraz „Dobry, zły i brzydki”) nigdy nie otrzymał nawet nominacji, za którekolwiek ze swoich dzieł.

To były moim zdaniem największe pomyłki Oscarowe. Jak widać prestiż Oscarów wywodzi się jedynie z tego, iż są to pierwsze filmowe nagrody w historii, nie ze względu na jakość wyróżnianych produkcji. Było jeszcze wiele innych lat, gdzie najlepszy film roku nie zostawał wyróżniony, jednak przegrywał on z mocnymi rywalami. Takimi przypadkami są rok 1977 i triumf „Rocky’ego” nad „Taksówkarzem” rok 1947 triumf „Najlepsze lata naszego życia” nad „To wspaniałe życie”, rok 1981 i triumf „Zwyczajnych ludzi” nad „Wściekłym bykiem” czy też rok 1991 i triumf „Tańczącego z wilkami” nad „Chłopcami z Ferajny”. Może kiedyś Akademia przestanie zakochiwać się w pięknych, ciepłych a także smutnych i romantycznych obrazach, a zacznie na równi traktować obrazy mniej przyjazne, ambitniejsze, co za tym idzie ciekawsze. Być może kiedyś także zacznie doceniać każdy gatunek filmowy oraz uświadomi sobie, że w kinie nieanglojęzycznym też powstają wybitne arcydzieła i zacznie przyznawać statuetki w najważniejszej kategorii również im. Na tą chwilę prestiż Oscarów, to prestiż ich popularności.

Autor: Łukasz Skotniczny 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz